Integracja od kuchni

Pomiędzy ulicą Nowolipki a Aleją Solidarności w Warszawie rozciąga się tzw. Pasaż Muranów (od nazwy tej części miasta). Wybudowany w 2010 r. na miejscu Pawilonów Rzemieślniczych budynek trudno uznać za architektoniczną perłę. O wiele bardziej interesujące jest to, co znajduje się w jego środku. Ten jednopiętrowiec w kolorze piaskowca „nafaszerowany” jest bowiem mnóstwem niewielkich barów, w których skosztować można takich potraw jak białoruskie draniki z łososiem, uzbeckie manty z wieprzowiną, libańskie manouche czy - na deser - powiedzmy, baklava.

Gdy migranci przyjeżdżają do Polski, przywożą ze sobą swoje tradycje kulinarne, a czasem nawet zakładają - nierzadko rodzinne - bary i restauracje. Z jednej strony jest to forma zarobkowania. Z drugiej jednak, miejsca te stanowią enklawy, w których imigranci mogą poczuć się swobodnie, jak u siebie. Bary prowadzone przez imigrantów różnią się między sobą nie tylko pod względem pochodzenia serwowanych dań, ale i atmosfery w nich panującej. Są takie, gdzie zdecydowaną większość klientów stanowią imigranci, rodacy właścicieli - przy stołach słychać język inny niż polski, a w kącie zwykle stoi telewizor nastawiony na kanał w języku współgrający z językiem dominującym w lokalu.

W innych, często prowadzonych przez rodziny mieszane, klientela jest bardziej zróżnicowana, a obsługa najczęściej polskojęzyczna (Polacy lub młodsze pokolenie imigrantów, które dorastało już w Polsce), Obcojęzyczni są natomiast pracownicy.

W pawilonach przy Jana Pawła II w Warszawie, pośród oddziałów banków, sklepów z grami komputerowymi i salonów mody ślubnej, znajduje się kilkanaście punktów gastronomicznych serwujących dania kuchni krajów położonych na wschód od Polski. Jest otwarta kilka miesięcy temu „Klukovka” (co oznacza rosyjską nalewkę z żurawiny), niewielka restauracja prowadzona przez rodzinę z Kazachstanu, serwująca kuchnię z obszaru byłego ZSRR. To nie jedyna restauracja oferująca specjały zza Bugu. Kilkadziesiąt metrów dalej na rosyjskie pierogi zaprasza „Samovar”. Zamiast rosyjskich mogą być chińskie na parze (w „Bao Bar”) albo sajgonki serwowane w jednym z pięciu okolicznych barów z kuchnią azjatycką. Również w wersji wegańskiej („Lowing Hut”). Jest i „La Farine” (fr. mąka), libańskie bistro - piekarnia, w której można skosztować manouchy (czyt. manuszy), czyli tradycyjnych libańskich placków, lub labneh (arabskiego serka jogurtowego). A skoro już przy plackach jesteśmy, to czym byłaby Warszawa bez barów z kebabem (których i tutaj nie brakuje), sąsiadujących z „HeyooDubai” - restauracją halal (serwująca jedzenie dozwolone według prawa szariatu). Zwykło się mówić: „Przez żołądek do serca”, ale dlaczego nie sparafrazować: „Przez żołądek do integracji”? I zamiast zatrzymać się w położonym nieopodal McDonalds, przejść kilkadziesiąt metrów i odwiedzić to imigranckie kulinarne zagłębie?                               

KM

Opublikowano w numerze: 45 / Grudzień 2013 | Kategoria: Imigranci w Polsce